Kredyt frankowy wzięliśmy w 2005 roku. To było trzy lata po magisterce. Od dawna marzyliśmy z partnerką, żeby zacząć własne życie i w końcu wynieść się „na swoje”. Mieliśmy dość akademika i wynajmowanego „na kupie” w 5 osób mieszkania. Imprezy imprezami, ale marzyliśmy o intymności, no i planowaliśmy powiększenie rodziny.
W trakcie studiów udało mi się załapać na staż w dziale komunikacji szwajcarskiego producenta chemikaliów, a dział HR sam zasugerował, że od zatrudnienia dzieli mnie tylko „papier” kończący uczelnię. Po dwóch latach miałem już umowę o pracę. Klaudia znalazła zatrudnienie na pół etatu w małym, ale prestiżowym biurze tłumaczeń. Perspektywy rysowały się fajnie, chcieliśmy zostać w Warszawie. Tylko gdzie mieszkać? Dziadek namówił mnie na kredyt i powiedział, że pokryje jedna czwartą wartości mieszkania (około 100 tys. złotych).
Wzięliśmy kredyt na 300 tysięcy (około 400 tysięcy złotych kosztowało wtedy mieszkanie na stołecznym Bemowie). Pracownik banku namówił nas na kredyt „frankowy”. Argumentował to łatwością spłaty i mniejszymi wymaganiami związanymi ze zdolnością kredytową. Gdybyśmy tylko wiedzieli, w co się pakujemy…
Wszystko było w miarę okej, dopóki nie nadszedł kryzys, a kurs franka nie zaczął „latać” jak sinusoida. Raty rosły, a my zamiast planowanych 300 musieliśmy spłacić w sumie 735 tysięcy złotych… Moglibyśmy za to kupić drugie mieszkanie!
Słyszeliśmy o głosowaniach, planach zażaleń, pozwach zbiorowych i wszystkich innych pomysłach z grup na Facebooku i forów.
Znajomy z przedszkola naszej córki podpowiedział nam kancelarię, która obsługiwała zadłużenie jego siostry. Radca wspominał siostrze, że zajmują się oni także „frankami”. Zadzwoniliśmy z głupia frant i okazało się, że jak najbardziej PPF pomaga też „frankowiczom”.
Na wstępnym etapie poproszono nas o przygotowanie dokumentów. Na tej podstawie pan Michał oszacował koszty, prawdopodobny czas trwania sprawy oraz szanse na wygraną. Po dwóch dniach myślenia postanowiliśmy zaryzykować. Była to jedyna szansa, żeby poprawić naszą sytuację finansową przed urodzeniem się drugiego dziecka.
Sprawa w sądzie trwała ponad półtora roku. Jedyne, co musieliśmy w tym czasie robić, to raz na jakiś czas udzielać pełnomocnictwa. Prawnik dzwonił do nas regularnie i informował nas o postępach. W końcu udało się stwierdzić nieważność kredytu. To otworzyło pole do sprawiedliwego dla nas podziału spłat. Po wyroku nie musieliśmy już nic pokrywać, bo dawno spłaciliśmy „bazowe” 300 tysięcy. Bank zwrócił nam ponad 150 tysięcy złotych, a należność za usługę prawną pokryła część tej kwoty.
Mariusz (45 lat, Warszawa)